Bienvenidos Wenezuela
Kiedy przemierzamy nieznane dotąd kraje, doświadczamy kultury innych społeczeństw, wchodzimy w interakcje z totalnie nową codziennością. Wszystkie czynniki dookoła nas są odmienne od tego, co znamy ze swoich bezpiecznych przestrzeni. Odmienności towarzyszą nam na każdym możliwym poziomie — od ludzkich zachowań, przez obrazy dookoła nas, reakcje innych na białego turystę z plecakiem naładowanym dla większości niezrozumiałymi rzeczami. Inaczej wyglądają zakupy w sklepie czy na targu, inna jest gwara, inne zwyczaje, inne spojrzenia. To nie jest gorsze ani lepsze — to po prostu całkowicie nowy bodziec dla naszego umysłu, który potrafi być skostniały po dłuższym czasie w jednym środowisku.
Nowe bodźce to nowe wyzwania na poziomie emocjonalnym i behawioralnym, gdzie dotychczas wypracowane i wyuczone schematy zachowań trzeba dopasować do zupełnie nowej rzeczywistości, rządzącej się nieznaną nam dotąd dynamiką. Tak też było tym razem, gdzie z moim przyjacielem Jackiem postanowiliśmy wjechać na kilka dni do Wenezueli, gdzie w trakcie paru dni pokonaliśmy bardzo mały dystans, za to mnogość przygód wprawiła nas w niemałą konsternację — i w sumie wojsko, policję i straż graniczną również.
Wraz z Jackiem, po spędzeniu trzech tygodni w Kolumbii w towarzystwie wspaniałej męskiej grupy, zostaliśmy sami na szlaku w pełnej otwartości na przygody, które tylko czekały, żeby je odkryć. Po dwóch dniach wspólnej wędrówki różnymi środkami komunikacji dotarliśmy do obszaru Kolumbii graniczącego z Wenezuelą. Zaliczyliśmy nawet przejażdżkę na ciężarówce między kabiną a cysterną, co było bardzo unikatowym doświadczeniem, lecz niestety destynacja, którą osiągnęliśmy, daleka była od naszych oczekiwań. Dotarliśmy w pustynny obszar, gdzie oprócz jednostki wojskowej i bocznicy kolejowej nie było żadnej możliwości dalszej podróży bez zawracania się. Pełne słońce i pustynny krajobraz nie oszczędzały nas ani trochę, a jakikolwiek cień był na wagę złota. Po kilku godzinach marszu, próbując złapać stopa, w końcu ktoś się nad nami zlitował i udało nam się dostać z powrotem do jakiejkolwiek cywilizacji, co przywróciło nam możliwość dalszego poruszania się do przodu. Nie mieliśmy wątpliwości, że będąc tak blisko granicy z Wenezuelą, decydujemy się na kilka dni odwiedzić ten nieznany nam totalnie kraj. Niestety tylko my we dwóch czuliśmy tę pewność, o czym mieliśmy się już niedługo przekonać w bardzo nietypowy sposób.
Na granicę w miejscowości Paraguachon dotarliśmy popołudniu. Rozeznawszy się w otoczeniu dookoła, zorientowaliśmy się, że absolutnie nie jest to w jakimkolwiek stopniu miejsce turystyczne, a obecność dwóch białych z plecakami przyciąga więcej spojrzeń, niż we dwóch byśmy chcieli. W kraju, gdzie panuje kryzys ekonomiczny, a waluta straciła totalnie na wartości, nasza obecność mogła przyprawiać ludzi o niemałe zastanowienie, czego my tutaj szukamy. Pozostało nam zachować spokój i w sposób jak najbardziej kulturalny próbować unikać niepotrzebnych spojrzeń oraz interakcji z ludźmi, którzy widzieli w nas chodzące bankomaty.
Pierwsze problemy zaczęły się już na etapie uzyskania stempla w biurze migracyjnym. Po stronie kolumbijskiej nie było większego problemu, za to służba graniczna po stronie Wenezueli nie czekała na nas z otwartymi ramionami. Najpierw zażądali od nas rezerwacji hotelu, której oczywiście nie mieliśmy, gdyż sypialiśmy w hamakach na dziko. Wiedzieliśmy, że nasze argumenty tutaj nic nie pomogą i jeśli chcemy przekroczyć granicę, musimy zacząć grać w ich grę. Drugie podejście do okienka — już z rezerwacją — znowu pudło. Musi być wydrukowana. Oczywiście: tutaj nie drukujemy, dziękujemy, do widzenia. Na nasze szczęście biuro kolumbijskie okazało się bardziej pomocne i po krótkiej chwili przemiła pani wydrukowała nam rezerwację. Warto tutaj zaznaczyć, że obydwa biura migracyjne dzieliło jakieś 10 minut spacerem, więc takie krążenie pomiędzy skutecznie zjadało nam cenny czas. Kolejne podejście z wydrukowaną rezerwacją do okienka — pan w mundurze patrzy na nas wzrokiem niemającym nic wspólnego ze zrozumieniem. Każe nam czekać i ustawia nas z boku kolejki. Do tej pory udało nam się uzyskać tylko stempel wyjścia z Kolumbii. Pomału zastaje nas zmierzch. Po kolejnych 15 minutach oczekiwania zostajemy zaproszeni przez jednego z mundurowych do biura umieszczonego w kontenerze, które to jest siedzibą nadzorcy, kierownika, naczelnika lub kogoś, kto rzeczywiście może zadecydować o tym, że dostaniemy stempel wejścia do Wenezueli. Ta rozmowa była ciekawa — znaczy nasza próba wymiany zdań poprzez translator. My nie za bardzo po hiszpańsku, oni po angielsku, a jednak próbujemy się dogadać. Zostaliśmy zasypani pytaniami: po co chcemy jechać do Wenezueli, czego szukamy, co tu robimy i dlaczego akurat tę granicę chcemy przekroczyć. Nasze tłumaczenia, że jesteśmy turystami, że śpimy na dziko, że chcemy odwiedzić ich kraj na kilka dni i wracamy do Kolumbii, nie wystarczyły tym razem. Dostaliśmy informację, że już jest wieczór i o tej porze niebezpiecznie jest jechać tam, gdzie chcemy się dostać, i najlepiej, żebyśmy wzięli hotel tutaj na granicy i przyszli rano. Na pytanie, po co kazali nam w takim razie rezerwować hotel i drukować rezerwację, nie uzyskaliśmy żadnej odpowiedzi. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko posłusznie zastosować się do zaleceń. Ekwiwalent hotelu na granicy pozostawiał wiele do życzenia, ale innych opcji wyboru nie było. Pierwszą próbę dostania się do Wenezueli niestety przegraliśmy.
Poranek przywitał nas pięknym słońcem i wszechobecnym gwarem lokalnych, dla których granica to nie tylko przeprawa do innego kraju, ale przede wszystkim ogromny ośrodek handlu. Całe rodziny starają się zarobić na życie, wykorzystując nieustający potok ludzi, samochodów, motocykli, sprzedając jedzenie, wymieniając waluty, naprawiając zepsute pojazdy. Matki z małymi dziećmi robią kanapki, ludzie z własnoręcznie zrobionymi wózkami sprzedają kawę — a raczej cukier z dodatkiem kawy. Cinkciarze oferują coraz lepszy kurs wymiany dolarów lub kolumbijskiego peso na bezwartościowego wenezuelskiego boliwara. Pośrodku tego naturalnego chaosu pojawiamy się my, robiąc kolejne podejście do okienka, mając nadzieję na upragniony stempel. Nasza wydrukowana rezerwacja i stempel wyjścia z Kolumbii z wczorajszą datą od razu wzbudzają podejrzenie, ale jakoś udaje się nam to wytłumaczyć. Znowu zostajemy postawieni z boku kolejki, a następnie zaproszeni do znajomego nam już biura kierownika. Dziś rozmowa w o wiele przyjaźniejszej atmosferze. Robią nam zdjęcia — chyba po to, żeby mieć dowód, że wjechaliśmy w jednym kawałku do ich kraju — po czym znów odwiedzamy okienko paszportowe. Znajomy nam już mundurowy zdecydowanie nie darzył nas sympatią, gdyż po wbiciu stempli rzucił w nas paszportami i odprawił wymownym ruchem ręki.
Tak się zaczęła nasza wenezuelska przygoda, zanim jeszcze dobrze postawiliśmy nasze kroki w tym ciekawym kraju. Teraz przynajmniej legalnie przebywaliśmy w kraju i mogliśmy śmiało odkryć wszystko, co na nas czekało — a trochę tego było, jak się potem okazało. Naszym pierwszym przystankiem było największe w tym rejonie miasto: Maracaibo. Podczas czterogodzinnej jazdy autobusem przeszliśmy przez pięć kontroli paszportowych, w tym jedną narkotykową. Oczywiście, jako biali turyści zostaliśmy poproszeni o wyjście z autobusu, udanie się do stolika, gdzie czekał już na nas pan mundurowy, żeby z zainteresowaniem zobaczyć, co skrywamy w naszych plecakach. Nie miał się do czego przyczepić, więc puścił nas z powrotem do autobusu. Finalnie dotarliśmy do Maracaibo — trochę zmęczeni od upału, gwaru dookoła i natarczywych kontroli celnych. Całe miasto leży nad ogromnym jeziorem o tej samej nazwie, które połączone jest z zatoką wenezuelską i docelowo Morzem Karaibskim. Nasz plan był całkiem prosty: wydostać się z miasta i znaleźć jakąś dobrą miejscówkę na hamaki z możliwością wykąpania się w jeziorze. Niestety, nasz plan przysporzył nam więcej problemów niż pożytku. Łapanie stopa w tym kolorowym kraju to jakaś abstrakcja — nawet jeśli ktoś cię zauważy, to i tak z reguły pojedzie dalej z uśmiechem na ustach. Zbliżał się wieczór, a szansa na złapanie jakiegokolwiek transportu o tej porze spadała do zera. Godzina po godzinie wydostawaliśmy się mozolnie poza miasto, gdzie mogliśmy zacząć szukać spokojnego miejsca, gdzie spędzimy noc.
Niestety, takie miejsca nie są oznaczone na mapie, tym bardziej mapie offline, ponieważ postanowiliśmy nie kupować lokalnego internetu na 3 dni. Skręciliśmy z głównej drogi w boczną, która według mapy prowadziła nad sam brzeg jeziora. Dotarliśmy na miejsce po jakiejś godzinie marszu, mijając po drodze zabudowania industrialne, co nie wzbudziło w tym momencie naszych żadnych podejrzeń. Nikogo nie spotkaliśmy po drodze i totalnie nikt się nami nie zainteresował, że przemierzamy ten obszar pieszo. W nocnej scenerii tafla jeziora nie wyglądała podejrzanie, ale po dokładniejszych oględzinach byliśmy już pewni, że kąpiel nie będzie możliwa. Cały brzeg był brudny od czarnej cieczy przypominającej ropę naftową, woda miała bardzo dziwny zapach, a sceneria dookoła wyglądała jak pozbawiona wszelkiego życia. Po nocy nie byliśmy w stanie niczego więcej już zdziałać, jak tylko znaleźć miejsce na hamaki i pójść spać. Poranek rozwiał nasze wątpliwości i potwierdził wszelkie przypuszczenia. Wszystko przy brzegu było czarne od ropy, na wodzie unosiła się charakterystyczna mgiełka, świadcząca o obecności tłustej cieczy na powierzchni. Wiadome było, że coś tutaj mocno poszło nie tak, a my jesteśmy świadkami zjawiska, które nie do końca wygląda na atrakcję turystyczną. Nie chcąc tracić czasu, spakowaliśmy nasz obóz i ruszyliśmy dalej, z powrotem do głównej drogi. Z początku obraliśmy inną trasę, co jakimś cudem zaprowadziło nas na wewnętrzną drogę rafinerii naftowej. O zgrozo — na szczęście to nie Europa — i po kilku minutach tego dziwnego spaceru jakiś gość nas zauważył i powiedział, żebyśmy się zawrócili tam, skąd przyszliśmy. W tym momencie już wiedzieliśmy, że nie do końca znajdujemy się w odpowiednim miejscu dla dwóch białych turystów. Wróciliśmy na drogę, którą szliśmy poprzedniego wieczora, a ruch był zdecydowanie większy. W pewnym momencie, w miejscu, które wczoraj przeszliśmy jak gdyby nigdy nic, stał punkt kontrolny wojska, a konkretnie Gwardii Boliwara. Nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę ze swojego położenia w tej sytuacji, więc normalnie przeszliśmy obok wojskowych, witając ich wymownym „Ola!”. Sześciu mundurowych, oczywiście uzbrojonych w karabiny, nie kryło konsternacji na naszą swawolę i od razu zostaliśmy zatrzymani.
Zaczęła się zabawa w tłumaczenie na translatorze, o co tutaj w ogóle chodzi. Najpierw nasze paszporty zostały zabrane, potem plecak Jacka został dokładnie sprawdzony, a następnie dowiedzieliśmy się, że jesteśmy na terenie należącym do rafinerii ropy kontrolowanej przez rząd i wojsko. Nie kryliśmy zdziwienia, ponieważ jak na tak ważny i strategiczny obszar nasze wieczorne wejście odbyło się bez kontroli kogokolwiek, ani nawet nie było żadnego znaku informującego, gdzie się znajdujemy. Ot, zwykła otwarta droga prowadząca w stronę jeziora. Wojskowi nie do końca chcieli nam wierzyć, że jesteśmy tutaj przypadkiem, i nagle okazało się, że oni nawet nie są świadomi tego, że wieczorem żaden patrol w tym miejscu nie stał. Na dodatek, z początku nie rozpoznali swojej pieczątki z przejścia granicznego i byli przekonani, że jesteśmy w ich kraju nielegalnie, co tylko podkręcało i tak już delikatnie nerwową atmosferę. Dla nas zaczynało być to trochę komiczne, gdyż zdawaliśmy sobie sprawę, że nie zrobiliśmy absolutnie nic złego, a nasza obecność tutaj po prostu wykroczyła poza standardowe procedury, z którymi wojskowi musieli sobie jakoś poradzić. Ponownie w ruch poszedł translator i jako tako opisaliśmy swoją sytuację, historię podróży i wszystkie szczegóły, które mogły nas uwiarygodnić jako zagubionych turystów. Oczywiście, rosyjska wiza w paszporcie Jacka sprzed kilku lat nie pomagała nam w niczym. Po jakimś czasie zamieszanie dookoła nas zrobiło się spore i liczba mundurowych zaangażowanych w cały temat wzrosła do trzynastu. Na nasze szczęście jeden zdecydowanie przewyższał inteligencją swoich kolegów i szybko skumał, że mówimy prawdę i nie mamy nic do ukrycia, w wyniku czego zostaliśmy zawiezieni na motocyklach do głównej jednostki wojskowej na terenie rafinerii, która — jak się okazało — była na końcu drogi, na której się rano znaleźliśmy. Więc prawie sami do nich trafiliśmy — musieliby się nieźle zdziwić…
Po dowiezieniu na miejsce zostaliśmy przywitani przez dowodzącego jednostki, który wytłumaczył nam, że obszar, po którym się poruszamy, i droga, którą chcemy się poruszać, jest dosyć niebezpieczna i kontrolowana przez kartele. Otrzymaliśmy pełne zrozumienie, jeśli chodzi o naszą przypadkową obecność na terenie rafinerii, i w końcu oddali nam paszporty. Dostaliśmy radę, aby wrócić do miasta i wziąć autobus do naszej docelowej destynacji, ponieważ droga, którą zmierzamy, jest dosyć niebezpieczna. Po krótkiej wymianie zdań i uścisku dłoni zostaliśmy odwiezieni motocyklami na główną drogę i zostawieni. Dowiedzieliśmy się również od jednego z wojskowych, że całe jezioro jest skażone ropą naftową i mieli wiele lat temu katastrofę ekologiczną, której skutki odczuwają do dziś. Cóż — takich przygód nie mogliśmy się spodziewać, ale byliśmy cali, bez jakichkolwiek strat i, co najważniejsze, gotowi na kolejne przygody do odkrycia. Nie spodziewaliśmy się, że tak szybko nas one znajdą.
Jako że we dwóch jesteśmy poszukiwaczami nieznanego, nie zawróciliśmy się do miasta, tylko zaczęliśmy znów łapać na stopa różne autobusy i przypadkowe osoby, które mniej więcej poruszały się w kierunku, który obraliśmy. Tym razem szło nam całkiem nieźle i, godzina po godzinie, udawało nam się podjechać coraz dalej różnymi pojazdami — wesoło, kolorowo, masa uśmiechniętych ludzi i pomocnych kierowców. Wszędzie wzbudzaliśmy zainteresowanie, ale nie było tutaj nic natarczywego, bardziej czysta ludzka ciekawość innego człowieka. W całej Wenezueli co jakiś czas na drogach są punkty kontrolne, gdzie policja i wojsko sprawdza pojazdy, dokumenty itd. Oczywiście, widząc dwóch poruszających się pieszo turystów, z reguły nie odpuszczali i sprawdzali nam dokumenty. Przy jednej z kontroli zostaliśmy zaproszeni do biura w celu wytłumaczenia, skąd i dokąd zmierzamy i w ogóle czemu chodzimy pieszo i łapiemy stopa. Translator poszedł w ruch i mniej więcej opisaliśmy swój plan działania. Oficer policji nie odpuszczał i przez godzinę starał się nam wmówić, że musimy mieć rezerwację na hotele, poruszając się między miastami, albo specjalne pozwolenie na camping. Oczywiście, nie mieliśmy żadnego z powyższych ani też nie mogliśmy jakkolwiek zakwestionować słuszności oficera. Na moje pytanie, czy mogę w tym momencie zrobić rezerwację na hotel, trochę się zmieszał. Ja trochę zgłupiałem i nie wiedziałem już, jak tę sytuację prowadzić dalej. Nie doceniłem najstarszego i najbardziej sprawdzonego sposobu rozwiązywania problemów, jakim jest gotówka. Oficer nagle sam nam powiedział, że możemy mu zapłacić i nas puści. Tak też się stało. Mundurowy bogatszy o 50 kolumbijskich peso, a my znowu na drodze, szukając szczęścia wśród wenezuelskich krajobrazów. Humor nas nie opuszczał i nawet na środku drogi, którą szliśmy już ponad godzinę, zatrzymał się autobus, żeby nas zabrać. To była nasza ostatnia podwózka przed kulminacyjną przygodą, którą szykowały nam służby wenezuelskie.
Z każdą kolejną przygodą nasze podróżnicze dusze były coraz spokojniejsze, lepiej się ze sobą czuliśmy po każdym wspólnym dniu. Wspólne przeżycia nie generowały w nas stresu, a piękną, braterską więź, pozwalającą nam sięgać po więcej bez strachu, zachowując jednocześnie wewnętrzne centrum i osadzenie.
Późnym wieczorem zawitaliśmy do miejscowości El Cruce, gdzie wiedzieliśmy, że musimy znaleźć hotel, gdyż szukanie po nocy na obrzeżach miasta miejsca na hamaki może nam zająć sporo czasu. Zjedliśmy kolację w przydrożnym barze i ruszyliśmy w stronę jednego z dwóch hoteli, które pokazała nam mapa na tym obszarze. Po drodze minęła nas policja na motocyklach i z nieukrywaną ciekawością odeskortowali nas do hotelu, sprawdzając przy okazji dokumenty. Procedura nam znana, więc absolutnie nas ta sytuacja nie zdziwiła. Po krótkiej chwili powiedzieliśmy sobie nawzajem „dobrej nocy” i mogliśmy się udać na upragniony spoczynek. Znalazłem się w fazie głębokiego snu, podróżując przez labirynty własnej wyobraźni. Gdzieś z oddali zaczęło się do mnie przebijać dudnienie — całkowicie niezrozumiały dźwięk coraz bardziej wypełniał przestrzeń, w której moja podświadomość próbowała odnaleźć spokój. Przez wąskie szczeliny między moimi powiekami docierał obraz: widzę Jacka otwierającego drzwi do naszego pokoju, po czym zjawiają się w nich znajomi nam już funkcjonariusze lokalnej policji. To była szybka pobudka i ostatnie echo głębokiego snu zniknęło w ułamku sekundy.
Szybka rozmowa i informacja, że mamy spakować wszystkie swoje rzeczy i pojedziemy teraz na weryfikację naszych dokumentów. Była pierwsza w nocy, a nasze zaskoczenie mieszało się z rozgoryczeniem z powodu przerwanego snu. Przyjechali po nas w czwórkę — trzy kobiety, de facto bardzo miłe i uśmiechnięte, i jeden pan, bardzo gburowaty dla kontrastu. Hitem była nasza przejażdżka, gdyż zostaliśmy posadzeni na tylnej kanapie terenówki, a dwie panie stały na zewnątrz auta po obu stronach, trzymając się dachowych relingów — w takim stylu przemierzaliśmy drogę na lokalny komisariat w środku nocy. Nasza przygoda zdecydowanie nabierała kolorów, a my nie byliśmy w stanie sobie nawet wyobrazić, gdzie i po co zmierzamy. Po dotarciu na komisariat atmosfera była miła, panie śmiały się i robiły sobie z nami zdjęcia, a my z nimi. Ani dla nich, ani dla nas nie była to standardowa procedura i chyba one były tym bardziej zajarane niż my. Można przypuszczać, że kontrolowanie nas było jednym z ciekawszych doświadczeń w ostatnim czasie, z jakim musieli się zmagać. Po wykonaniu pełnej rewizji naszego ekwipunku, policzeniu gotówki i nagraniu filmu z całej procedury zostaliśmy poinformowani, że pora na kolejną kontrolę. W tym momencie na komisariat wchodzi pięciu mundurowych — już mniej uśmiechniętych niż nasze wesołe panie i pan gbur. Wesoła atmosfera szybko uleciała, kazano nam zapakować swoje rzeczy do bagażnika kolejnej terenówki i usadowić się wygodnie obok, gdyż na kanapie nie było tym razem dla nas miejsca. Po nagraniu krótkiego filmu, chcąc uwiecznić tak niezwykłą sytuację, mój telefon został zarekwirowany — Jacka też, dla pewności. Wenezuela, środek nocy, my we dwóch w bagażniku policyjnego auta, którego celu nie mogliśmy przewidzieć.
Po jakiejś godzinie jazdy dotarliśmy na — jak się okazało — główny komisariat dla tego regionu. Jedyną sprzyjającą dla nas okolicznością było to, że wywieźli nas w kierunku, w którym mieliśmy docelowo podążać. Więc godzinka jazdy wpadła za darmo — znowu — i to w jakim stylu. Wprowadzono nas na coś, co pełniło funkcję recepcji, a w rzeczywistości było biurkiem w holu, przy którym siedziała sobie pani funkcjonariusz z pasją przeglądająca TikToka o 3 nad ranem — do czego jeszcze wrócę później. W sumie to nikt w tej sytuacji nie wiedział, o co chodzi — oni nie wiedzieli, co dwóch białych robi w środku nocy na ich komisariacie, a my nie mieliśmy pojęcia, jak bardzo muszą jeszcze zostać sprawdzone nasze dokumenty, aby wszystkie służby w Wenezueli miały pewność, że nikomu nie zagrażamy. Oczywiście, całej sytuacji nie usprawniała nasza i ich bariera językowa, gdzie naszym jedynym lingwistycznym łącznikiem był ukochany translator — jako nasza ostoja komunikacji. Poinformowano nas, że w nocy to żadne biuro migracyjne nie funkcjonuje i policja nie jest w stanie sprawdzić rzeczy, które potrzebowała sprawdzić, nie mogąc nam jednocześnie wytłumaczyć, czym one w istocie są. Na recepcję nagle wjechały dwa materace pchane przez jednego z funkcjonariuszy — materace w stylu motelu, w którym nigdy nie chcesz spać. Za to folia na nich dawała nam minimum pewności, że nic nas nie zje. Nasz ekwiwalent hotelu na wenezuelskim komisariacie został wepchnięty do pomieszczenia przylegającego do recepcji, a my dostaliśmy urocze pozwolenie na udanie się na spoczynek. Ujmując to delikatnie — to było ostatnie, o czym teraz marzyliśmy, ale pole do dyskusji było tutaj dosyć wąskie. Nie mając paszportów i zabrane telefony, trochę byliśmy jak zakładnicy w rękach policji.
Poranek przywitał nas wspaniałymi dźwiękami znajomych nam już filmów z TikToka. O zgrozo — to nie był przypadek jednej osoby, tylko ogólnie przyjęty i akceptowany zwyczaj wśród funkcjonariuszy, próbujących urozmaicić sobie swój nudny czas spędzany na komisariacie. Chcę tutaj podkreślić, że nasze humory mimo wszystko utrzymywały się na wysokim poziomie i póki co więcej odnajdywaliśmy tutaj parodii wymiaru sprawiedliwości niż jakiegokolwiek rzeczywistego zagrożenia dookoła nas. W sumie, gdzie mielibyśmy być bardziej bezpieczni niż otoczeni garstką mundurowych, żywo zainteresowanych swoimi przypadkowymi gośćmi? Dostaliśmy śniadanie i kawę, co było bardzo miłe. Zaczęły się bardzo przyjazne próby komunikacji — skąd jesteśmy, co tutaj robimy i w ogóle, o co chodzi. Wszyscy byli ciekawi, czemu nas zatrzymano — łącznie z nami…
W trakcie zaczęli pojawiać się nowi funkcjonariusze, którym, godzina po godzinie, tłumaczyliśmy naszą podróż, zamiary, cele i wszystko, czego tylko potrzebowali. Odwiedziliśmy naczelnika w jego gabinecie — oczywiście pojedynczo. Znowu seria pytań, ostrzeżeń o niebezpieczeństwie i zdziwienia, że podróżujemy na stopa, bez planu, w dodatku śpiąc na dziko. Kolejne rozmowy, kolejne godziny, obiad, kawa, drzemka, rozmowa, pytania — zero jakichkolwiek konkretów dla nas ani powodu naszego zatrzymania. Mogliśmy swobodnie się poruszać po terenie komisariatu i dookoła, mając cały czas człowieka, który był naszym cieniem — nawet w toalecie. Ani na wolności, ani w zamknięciu — dziwny stan zawieszenia połączony z niepewnością tego, co przed nami.
Po którejś z kolei rozmowie padł konkret: teraz czekacie na służby specjalne, które zajmują się waszą sprawą. Jaką naszą sprawą, jaka jest nasza sprawa i w czym problem?? Oczywiście — pytania bez odpowiedzi. W takim trybie minęło nam ponad 20 godzin od naszego przyjazdu. Dostaliśmy kolację i byliśmy już pewni, że czeka nas tutaj kolejna noc. Humory nie najgorsze, chociaż tragikomiczny charakter sytuacji przyprawiał nas również o zdenerwowanie i rozgoryczenie. Aby dodać i tak już kolorowej historii nieco pikanterii, na komisariat wchodzi dwóch potężnych chłopów postury szafy, ubranych w kamizelki kuloodporne, z długimi karabinami w ręku. Zaczyna być coraz ciekawiej. Oczywiście — nie było wątpliwości, że jesteśmy ich głównym obszarem zainteresowania. Swoją drogą to ciekawe, jak swoją obecnością wszędzie, gdzie się przypadkiem znaleźliśmy, poruszaliśmy struktury wymiaru sprawiedliwości. O czymś ta historia się pisała, chociaż ciężko to było złapać, czując na sobie wzrok uzbrojonego w karabin „Pana Szafy”.
Nie było ani nerwowo, ani zbytnio wesoło — po prawie dobie spędzonej w tym miejscu już sami nie do końca wiedzieliśmy, co generuje istotę tej sytuacji i jaki jest jej motyw, ani czego też policja, wojsko czy ktokolwiek od nas chce. Nie byliśmy w stanie stwierdzić, czy jesteśmy uczestnikami dziwnych zbiegów okoliczności następujących po sobie od momentu przekroczenia granicy, czy też informacje na nasz temat krążyły w strukturach wenezuelskiej komunistycznej władzy, wprowadzając zamieszanie wszędzie, gdzie tylko mieliśmy kontakt z jakimkolwiek jej przedstawicielem w mundurze. Pozostając w fazie domysłów, każdy wykreowany przez umysł scenariusz mógł być prawdziwy — co nie było pocieszające w żadnym stopniu. Dobrze, że byliśmy w tym we dwóch — to wspólnie udawało nam się utrzymać trzeźwość osądów i wewnętrzny spokój, tak zbawienny w tej jakże dynamicznej komedii.
Panowie od karabinów przez ponad godzinę sprawdzali nasze telefony, zdjęcia, wiadomości — wszystko, co mogłoby odbiegać od ich komunistycznej wizji świata. Co za tym idzie, mój obszerny materiał zdjęciowy z trwającej od kilku tygodni podróży skłonił ich do zadawania pytań: kim jesteśmy, co oznaczają nasze tatuaże, skąd bierzemy pieniądze na podróże, kim są rodzice, czy zgadzamy się z polityką wenezuelskiego rządu, czy zgadzam się na usunięcie zdjęć z telefonu pokazujących nieładne rzeczy, jak — uwaga — skażone biologicznie jezioro, czy mamy rodzinę w wojsku i oczywiście, czy bierzemy narkotyki, czemu podróżujemy z Kolumbii do Wenezueli i z powrotem… Translator w ruch i metodycznie staraliśmy się sprostać ogniowi pytań. Nasze odpowiedzi nie spotkały się z żadną konkretną reakcją mogącą nas zapewnić, w którą stronę idziemy z tą przygodą. Dostaliśmy informację, że przyjadą do nas medycy zrobić nam testy narkotykowe, oraz zadano nam pytanie, czy chcemy być deportowani z kraju, czy wolimy wyjechać sami… Po tej jakże przyjaznej rozmowie wszyscy razem wyszliśmy na świeże powietrze, a panowie, jak gdyby nigdy nic, żartowali sobie z nami, pokazując nam — jakże znane nam już — filmy z TikToka osób z Wenezueli odwiedzających Polskę. Oczywiście cały czas mając karabiny przewieszone przez ramię.
Finalnie żadni medycy się nie pojawili, nam minęła druga noc naszej przygody w tym miejscu i już dla lokalnych byliśmy dosyć znaną atrakcją. Kolejne śniadanie, kawa, dźwięk filmów z TikToka, brak odpowiedzi — aż w końcu coś zaczęło się dziać. Nasz, nazwijmy to, opiekun, który był całkiem miłym gościem i towarzyszył nam od pierwszych godzin, przyniósł nam do podpisania dokument po hiszpańsku i powiedział, że jak to podpiszemy, to jesteśmy wolni. Po przetłumaczeniu tekstu z jego treści wynikało, że poświadczamy, że nie byliśmy torturowani i dbano o nas z szacunkiem. Kolejny zapis mówił, że zmieniliśmy naszą destynację, mając początkowo jechać na północ, a potem zmierzaliśmy sukcesywnie na południe. To nie do końca było zgodne z prawdą, bo nikomu nie mówiliśmy, że jedziemy na północ, nad morze. Pojawiła się również deklaracja, że po opuszczeniu komisariatu jedziemy na najbliższą granicę z Kolumbią i opuszczamy Wenezuelę. Akurat do tego nie musieli nas namawiać. Generalnie treść dokumentu była dosyć ogólnikowa, nie mogliśmy dostać kopii ani zrobić zdjęcia. Pokazano nam tylko, że papier trafia do szafki na dokumenty i sprawa zostaje zamknięta, a my odzyskamy naszą ostoję tożsamości w postaci zabranych nam paszportów. Dwa podpisy, kilka uścisków dłoni, ostatnie szmery TikTokowych filmów i jechaliśmy znaną nam już policyjną terenówką na lokalny dworzec autobusowy. Ostatni kontakt wzrokowy i zniknęli nam z oczu. Autobusu jadącego na granicę nie było, więc została nam taksówka za 200 pesos kolumbijskich, gdyż lokalnej waluty, czyli boliwara, nie chcieli nawet taksówkarze. Godzina jazdy i byliśmy na miejscu. Okienko, paszport, stempel. Do widzenia, Wenezuelo. Witamy z powrotem w Kolumbii.
Zaczynając opisywać tę wielowątkową historię, nie do końca wiedziałem, jaki morał — o ile jakikolwiek — będę chciał ująć na końcu. Ponieważ finalnie nie dowiedzieliśmy się, co było powodem ciągłych kontroli oraz przetrzymywania nas przez łącznie 36 godzin na komisariacie. Szukanie odpowiedzi bazujących na domysłach nie wnosi do tej historii nic. Pogrążanie się w niesprawiedliwości całego procederu też nie jest miarodajne, gdyż starając się przypasować znane nam z Europy standardy do komunistycznej, wenezuelskiej rzeczywistości, zawsze stworzymy dysonans poznawczy. Jedynym rzeczowym i wartym opisania podsumowaniem jest postawa mentalna, która pomogła przejść przez opisane powyżej przygody bez wyraźnych strat na zdrowiu psychicznym. A nawet więcej — pomogła nam wyciągnąć nieopisaną wartość z każdej przeciwności.
Od pierwszych problemów na granicy, przez każdą kolejną sytuację, gdzie coraz głębiej poznawaliśmy komizm komunistycznej władzy w Wenezueli, nasze przeświadczenie było jedno: to oni mają problem z nami, a nie my z nimi. Wiedzieliśmy, że jesteśmy czyści i nic na nas nie mają, co mogłoby wpłynąć na całościowy nasz plan podróży. Każdy kontakt z przedstawicielami władzy braliśmy na wesoło, nie dając się nawet na chwilę zastraszyć czy wprowadzić do miejsca, gdzie zagościłyby nerwy po obydwu stronach. Cały czas byliśmy dla siebie wsparciem, utwierdzając się nawzajem, że jedyne, co musimy robić, to utrzymywać spokój i pozostać w wewnętrznym centrum. Co, w sytuacjach, gdzie byliśmy zdani na domysły i wizualizacje naszych umysłów, było sporym wyzwaniem. To wszystko była psychologiczna gra i próba wystraszenia nas — w sumie nie wiadomo z jakiego powodu. Jednak nie pozwalaliśmy sobie na pogrążanie się w zdenerwowaniu czy poczuciu niesprawiedliwości, tylko trzymaliśmy wspólnie wewnętrzną dyscyplinę. Za co Ci, Jacku, ogromnie dziękuję, bo wiem, że będziesz to czytał. Byłeś najlepszą ostoją, jaką mógłbym sobie w tym momencie wymarzyć.
Minęło już kilka miesięcy od tych zdarzeń, wracając do nich podczas pisania — wszystko stało się znów żywe. Z perspektywy tych upływających miesięcy widzę w całej tej przeprawie przez Wenezuelę bardzo głęboki, mentalny trening, uczący, jak zachować spokój w momentach, kiedy człowiek traci jakikolwiek punkt odniesienia do sytuacji, w jakiej się znalazł. Coś, w czym musi w danym momencie się odnaleźć, nie mając czasu na przygotowanie. Znowu sprawdziłem siebie w całkowicie nowej, nieprzewidzianej sytuacji, nauczyłem się dawać i przyjmować wsparcie. Zrozumiałem, jak ważna w krytycznych momentach jest właściwa osoba obok. I na tym kończę tę wspaniałą historię. Uczmy się utrzymywać wewnętrzny pion i dyscyplinę każdego dnia, bo nigdy nie wiemy, kiedy życie powie nam: „sprawdzam”.